Sylwia Błach

projekt i wykonanie: Sylwia Błach

„Baza”, czyli słów kilka o tym, jak wskoczyłam na wyższy level samozadowolenia

Stało się: mam oficjalnie wakacje! I nie mówię tu o wolności od pracy czy szalonych wyjazdach, a o czymś o wiele cenniejszym… Komforcie psychicznym. Świadomości, że chwilowo żaden decydujący o mojej przyszłości termin mnie nie goni. Udało się. Jestem inżynierem.

Ta notka nie była w planach. Ostatnio nie mam ochoty na nic – siedzę, czytam książki, gapię się w ekran komputera maltretując Alana Wake’a. I jest mi z tym dobrze. Jednak część z Was prosiła bym się pochwaliła o czym pisałam pracę. Nie mogę odmówić – zwłaszcza, że jestem z siebie dumna. Ot tak, po prostu.
Zaczynamy więc!
Tematem mojej pracy dyplomowej był projekt gry komputerowej. Konkretniej – casualowy survival horror. Dużo trudnych słów? Jeśli tak właśnie pomyślałeś, to znaczy, że moja gra „Baza” była skierowana właśnie do Ciebie! Założenia gry były proste: stworzyć rozgrywkę na kilka minut. Coś, co pozwoli odpocząć, ale nie zaangażuje gracza na zbyt długi czas. Coś jak… hm… gra na komórce. Ot, prosta i fajna rozgrywka, za którą się chwyta w przerwie na reklamy czy czekając na maila. Dodatkowo miała być skierowana głównie do „niedzielnych graczy” – osób, które nie odkryły jeszcze radości płynącej z wielogodzinnego walenia w klawiaturę. I, żeby było jeszcze trudniej, miała im pokazać, że horror może być fajny. 
Żeby było weselej – „Baza” to bardzo luźna interpretacja fragmentu „Syndromu Riddocha”. Jeśli obserwujesz mój fanpage – wiesz, że jest to powieść, nad którą pracuję. Mamy więc tu dużo grozy, dużo zombie i… labirynt. Z luster weneckich. Oj, lustra wymęczyły mnie najbardziej – ich zaprojektowanie nie było tak trudne, jak początkowo sądziłam. Potem dopiero pojawiły się problemy – gdy grę trzeba było zoptymalizować. Ale dałam radę!
To właściwie wszystko o grze. Nie mogę jej opublikować, więc musicie się nacieszyć moimi zapewnieniami, że jest fajna. Ale przecież najważniejszym elementem obrony jest praca. Mówiąc w skrócie: opowiadałam o całym procesie tworzenia, przedstawiałam diagram klas, opisywałam wszystkie wykorzystane komponenty… Takie tam, sprawy techniczne.
Natomiast sama obrona – nerwy i stres. Zawsze na konwentach, tuż przed prelekcją, czuję jak stres mnie zjada i próbuje opleść swymi mackami… Działa to jednak na mnie motywująco. Na obronie – zeżarł mnie doszczętnie. Pytania miałam banalne, ale wiecie jak to jest, gdy zamiast mózgu ma się nagle kisiel. Truskawkowy zresztą. 
Na szczęście – udało się! Od poniedziałku mogę się śmiało nazywać panią inżynier. Dziwne uczucie, ale jak najbardziej pozytywne. 
I tyle w temacie. Macie co chcieliście (niektórzy). Mam nadzieję, że nie brzmi to jak informatyczny bełkot – starałam się pisać zrozumiale, ale wiecie jak to jest, gdy przez kilka tygodni jest się męczonym, że nie ma się stylu technicznego. Dżizis! Moja praca miała lepszą korektę niż moje wszystkie opowiadania razem wzięte. I w żadnym stopniu nie uwłaczam tu osobom pracującym przy moich tekstach literackich.  
Teraz czekam na listy rankingowe – w środę pisałam test na magisterkę, dziś się okaże, czy dostałam się na wybraną specjalizację… Poza tym w moim życiu wiele więcej się nie dzieje. Odpoczywam, leniuchuję, czytam i troszeczkę sobie marudzę (o tym jakie lenistwo jest jednak męczące). Typowo!

Na koniec – dziękuję wszystkim tym, którzy we mnie wierzyli. Dostawałam od Was wiadomości, przesyłaliście mi „kciukasy”… To wiele znaczy. Dzięki ludziska! 🙂
Zdjęcie autorstwa Perfectamente Photography. Więcej wkrótce na VamppiV.blogspot.com 🙂

2 komentarze

Leave a Comment

Skip to content