Sylwia Błach

projekt i wykonanie: Sylwia Błach

Ich liebe Berlin!

Majówka – nie sądzicie, że minęła za szybko?

Dla mnie – zdecydowanie. Dni, które spędziłam niezwykle intensywnie… w Berlinie. Mieście, o którym marzyłam od dawna, a jednak zawsze czegoś brakowało – a to czasu, a to chęci, a to pieniędzy. Trochę śmiesznie, bo do Berlina mam zaledwie 350 km. Żadna odległość w dzisiejszych czasach – czasach autostrad, samochodów, niezobowiązujących wypadów. A jednak nigdy nie mogłam się wybrać.

I w końcu się udało! Chciałam napisać krótką relację. Ale, szczerze mówiąc, o czym mam pisać?

  

Trzy dni – dwa słoneczne, jeden deszczowy. Wspaniałe zabytki i całkowicie przypadkowe wkręcenie się na Reichstag. Byłam pod ogromnym wrażeniem – nie widoków, które wszyscy wokół podziwiali, a architektury, oryginalnej realizacji „tarasu widokowego”.

 

  

Koncert pod bramą Brandenburską. Zespół grający covery, który porwał tłumy. Dalsze kroki w stronę centrum miasta – starego, a jednocześnie wypełnionego duchem młodości. Pełnego uśmiechniętych ludzi. Nie tak ekstrawaganckich, jak się spodziewałam (chyba słuchając różnych historii miałam mocno wyśrubowane oczekiwania), ale jednak bardzo stylowych. Mężczyzna w czerni – i w spódnicy – taki widok tylko tam. Mrau.

 

Galerie handlowe, gdy deszcz nie pozwalał na spacery. Cenowe zaskoczenie. Spodziewałam się miasta bardzo drogiego – a było przeciętnie. 3-4 euro za kawę czy obiad – może nie tanio, ale normalnie. W Polsce tyle samo się płaci.

Pomnik ofiar Holokaustu. Przyznaję, nie rozumiem sztuki i nie rozumiem idei tego pomnika (wywnioskowałam, że powinnam tam widzieć nagrobki). Ale mimo to – wrażenie robi. Nie wiem czy takie jak powinien, ale miejsce w swym majestacie i labiryncie korytarzy jest po prostu ciekawe. Spacer pomiędzy betonowymi bryłami to interesujące doświadczenie, choć z drugiej strony – raczej nie myśli się o ofiarach i smutku, a o tym, by nie zabłądzić.

 

Hotel, który idealnie mogę podsumować hasłem „głupi (czyli ja) ma szczęście”. Miałam zarezerwowany najtańszy pokój – przystosowany dla niepełnosprawnych. Coś namieszali i dwa dni wcześniej dostałam informację, że pokój został wynajęty. W ramach rekompensaty – luksusowy apartament. Bez dodatkowych kosztów. Tak można podróżować!

 
 

Biblioteka na świeżym powietrzu. Porozstawiane kanapy, mnóstwo książek i, co najważniejsze, czytający ludzie. Miły widok.

Mogłabym jeszcze mówić o ludzkiej otwartości i mijanych Polakach. Tak często, że aż zastanawiałam się czy ja na pewno przekroczyłam granicę. O wspaniałym parku w centrum miasta, w którym dojrzałam opalającego się bez skrępowania golasa. O pierwszym transwestycie, którego w swoim życiu widziałam – i jego niezwykle sympatycznym uśmiechu. O obcych ludziach, którzy podchodzili do mnie tylko po to, by powiedzieć gdzie jest winda.

 

 

Mogłabym – ale po co?

Jestem wniebowzięta i zachwycona. Intensywny czas, intensywne godziny w mieście, które żyje. Uwielbiam to i nie potrzebuję więcej by odpocząć. Każdy z powyższych elementów podsumowałabym jednym słowem – fantastycznie! I byłaby to najbardziej szczera reakcja z mojej strony.

Zamiast więc tego… opowiem Wam o muzeum horroru. Taka ciekawostka, której nie znajdziecie w przewodnikach (a przynajmniej ja nie znalazłam).

W okolicy placu Poczdamskiego znajduje się Berlin Story Bunker – bunkier z czasów wojny zdolny pomieścić 12 tysięcy osób. Z zewnątrz – miejsce na równi przerażające co wewnątrz. Wchodzi się przez ukryty gdzieś między innymi budynkami plac. Mroczne wejście, odrapane ściany, ciężkie (oryginalne?) drzwi. Na murach ślady po kulach dużego kalibru. Wtedy po raz pierwszy zawahałam się czy wejść do środka. Nie ja jedna – grupka turystów obok zawzięcie dyskutowała czy trafili pod dobry adres.

Głęboki wdech… i weszłam. Po przejściu mrocznym korytarzem i dotarciu do kolejnych drzwi (oraz sygnale alarmowym w głowie: co ja tu robię?!) – odnalazłam muzeum. Zaskakujące miejsce. Wspaniałe dla osób zainteresowanych grozą. W pewny sposób urocze w swoim kiczu – ale wyprzedzam fakty.

Na tym piętrze umieszczono sporą wystawę poświęconą „medycynie w dawnych czasach”, choć ja raczej bym to nazwała „co odrażającego człowiek człowiekowi może zrobić”. I tak mamy: porozstawiane po kątach trumny, wystawy poświęcone kanibalom (z taką małą słodką dziewczynką szamającą nogę), historię o udanej transfuzji krwi między człowiekiem… a owcą (?!), historie o automumifikacji, uroczą trumnę, z której słychać drapanie paznokciami, a potem się otwiera i wychyla się człowieczek zakopany żywcem. Wszystko oczywiście w postaci trochę kiczowatych, ale dzięki temu uroczych kukieł. Uwięzione w mrocznych murach bez okien, pociągniętych czarną farbą. Fajnie, serio!

Niestety, pozostałych pięter nie przyszło mi zwiedzać. Mimo otrzymania od obsługi informacji mailowej, że mają windę – okazała się, że mój wózek jest za ciężki. Myślę, że na manualnym ogarnęliby bez problemu. Bywa.

A piętro wyżej jest… dom strachu. Albo coś na ten kształt. W każdym razie idziesz, błądzisz, szukasz wyjścia, a zewsząd Cię straszą – automaty, cienie… Od towarzysza wycieczki, którego przestraszyć się zwyczajnie nie da – usłyszałam, że tamto piętro jest naprawdę przerażające. To chyba najlepsza rekomendacja.

Natomiast piętro niżej – muzeum bunkru. Coś dla fanów historii. Jakieś gazety, monety, te sprawy.

Kto będzie w Berlinie i interesuje się grozą – jak dla mnie pozycja obowiązkowa, zwłaszcza, że rzadko się słyszy o muzeach horroru.

A teraz… Pora wrócić do rzeczywistości. Spędziłam niezwykły weekend ciesząc się do wszystkich jak głupi do sera i susząc ząbki. Berlin ma swój klimat – bardzo specyficzny, ale przy tym – nowoczesny. Wierzę, że kiedyś tam wrócę. Póki co jednak – praca, studia, blogowanie, pisanie. Do roboty, Sylwia!

Leave a Comment

Skip to content