W Internecie zawrzało – pojawił się trailer siódmej części „Gwiezdnych wojen”. Trailer, obiektywnie rzecz biorąc, dość słaby. Dlatego od kilku dni z uśmiechem obserwuję żartobliwe memy i posty pełne oburzenia… A także rozwój zdarzeń. To co na początku było powodem do żartów, teraz stało się przyczyną głębokich rozważań: o roli kobiet w fandomie; o rasizmie; o homoseksualizmie (tak, takie dyskusje też widziałam!)… Cóż, dyskusja dobra rzecz, jeśli wnosi coś ważnego do tematu. Ale czy serio to nas interesuje w kontekście gwiezdnej przygody?
Ta notka nie będzie pełna oburzeń. Nie zamierzam narzekać na temat dziwnej toczącej się piłeczki. Nie będę pisać o czarnoskórym szturmowcu. Ani nawet o tym absurdalnym mieczu świetlnym. Ja chcę dzisiaj… tylko… powspominać.
Nie jestem wielką fanką „Gwiezdnych wojen” i chyba dlatego nie rozumiem całego tego zamieszania. Jednak gdy obejrzałam teaser automatycznie zaczęłam nucić melodię wszystkim dobrze znaną, a w mojej głowie wybuchła fala wspomnień… Cudownych.
Pamiętam siebie: małą słodką Sylwię, która siadała przed telewizorem i strasznie, ale to straszliwie jarała się „Gwiezdnymi wojnami”. Wspominam Hana Solo, wspominam kultowe „Luke, I’m your father”… Przypomina mi się gdy wiele lat temu będąc po raz pierwszy w Disneylandzie, leciałam myśliwcem czy tam niszczycielem. Swoją radochę, gdy rok temu to powtórzyłam. I łezka mi się w oku kręci.
Prawdopodobnie widziałam wszystkie części oprócz „Ataku klonów”. Gdy pojawił się on w telewizji, ja przechodziłam przez tą dziwną fazę zbuntowanej nastolatki, której się wydawało, że jest zbyt dorosła na jakieś statki i saj-faje. Zresztą tak samo długo wydawało mi się, że wyrosłam z kreskówek. Teraz śmieję się z tamtej słodkiej, takiej bardzo dorosłej, Sylwii.
I wiecie co? Czekam na „Przebudzenie Mocy”. Znowu, niecierpliwie przebierając nóżkami. Chcę poczuć się jak dziecko. Dlatego nie stawiam temu filmowi zbyt wysokich oczekiwań: liczę na dużo kosmosu i statków. Liczę na jakieś fajne walki i, kto wie, może uroczo-naiwny romans?
Współczuję każdemu prawdziwemu fanowi, który teraz dyskutuje zażarcie o sensie nowych „Gwiezdnych wojen”. Współczuję, bo z notek, postów i memów widzę, że choć twierdzi, że chce poczuć się jak dziecko, to ma milion oczekiwań.
Ja tych oczekiwań nie mam. Nie pamiętam, bym te lata świetlne temu siadając przed telewizorem oczekiwania miała. Chciałam dużo akcji i dobrej zabawy. Nie zadawałam pytań o budowę miecza – przyjmowałam wszystko takim, jakim było. I teraz też tak będzie. Bo nie jestem prawdziwą fanką serii, czuję więc, że będę po prostu dobrze się bawić. I że znów, na te kilka godzin przed ekranem, stanę się roześmianym dzieckiem. Fajnie czasem zapomnieć o uprzedzeniach, które się ma jako dorosły („Bo jak to, czarny szturmowiec?!”) i o logice (mieeecz). Tak rozumiem sens słów „chcę poczuć się jak dziecko”. I cóż, chyba tylko współczuć mogę tym zażarcie dyskutującym „prawdziwym fanom”.
Też nie jestem fanatykiem GW, ale jak każde dziecko (kiedyś małe, teraz duże) miałem okres fascynacji trylogią Lucasa. Poniższy komentarz będzie parafrazą mema którego gdzieś widziałem. Nie potrafię go znaleźć, więc zamiast wklejać link po prostu napiszę, jak to według mnie z „nowymi” GW wygląda. Otóż…
…otóż moje córeczki wkraczają w ten wiek, gdy – zgodnie z pradawną tradycją – obejrzą z tatą trylogie Gwiezdnych Wojen. Po kolei od „Nowej nadziei”, po „Powrót Jedi”. Gdy seans się skończy, gdy opadnie pierwsza fala entuzjazmu dziewczynek, któraś z nich zapyta:
-Tato, a czy oprócz tych trzech filmów, ktoś jeszcze nakręcił jakieś Gwiezdne Wojny?
Sekunda milczenia, potem druga, chyba trochę dłuższa. Ja spojrzę na córkę, i odpowiem:
– Nie skarbie, nie ma innych części.
Sądzę, że oburzenie o czarnego szturmowca wyrasta przede wszystkim z tej części środowiska, dla której Szturmowcy są bezpośrednim przedłużeniem republikańskiej armii klonów. A to chyba głównie osoby, które przygodę z Gwiezdnymi Wojami zaczęły od trylogii prequelowej, za to nigdy nie zapoznały się z z książkowym EU. Inaczej wiedziałyby, że szturmowcy już dawno nie są perfekcyjnie wyszkolonymi klonami jednego z najtwardszych łowców nagród w galaktyce, tylko zbieraniną poborowych ze wszystkich imperialnych światów zamieszkanych przez ludzi – bez rozróżnienia koloru skóry (nie ma miejsca na rasizm w uniwersum, w którym są setki gatunków rozumnych do dyskryminowania…).
Mnie akurat razi laserowa garda miecza (moje zawieszenie niewiary ma swoje granice, jeśli chodzi o tego typu uzbrojenie), ale jeszcze bardziej razi mnie jakość tego teasera. Reprezentuje poziom filmów fanowskich. Wobec Gwiezdnych Wojen mam tylko dwa oczekiwania:
– mają opowiadać wciągającą i wizualnie dopracowaną historię ze statkami kosmicznymi, blasterami, kolorowymi mieczami świetlnymi i Mocą;
– mają fabularnie zgadzać się z tym, co opowiedziano w oryginalnej trylogii.
Disney i tak wywalił do kosza cały EU (a szkoda, bo część była naprawdę fajna i sensowna – wystarczyłaby selekcja zamiast czystki), więc nie spodziewam się zobaczyć tych wszystkich rzeczy, o których czytałem w książkach. Ale niech to przynajmniej jakoś wygląda i trzyma się kupy…