Dzień Czwarty – Mistrz i Lafayette
Po trzech dniach szaleństw nadszedł mały kryzys – potrzebowaliśmy przerwy, spokoju i odpoczynku. Sobotę więc postanowiliśmy spędzić możliwie leniwie, nie marnując jednak żadnej z godzin, które nam dane były w Paryżu. Na cel obraliśmy cmentarz Montparnasse (do którego mieliśmy niedaleko) oraz galerie handlowe. Mimo nieciekawego stylu Paryżanek, wierzyłam, że sklepy mnie nie zawiodą i upoluję na przecenach jakiś skarb!
Wstaliśmy dość późno i leniwie ruszyliśmy na spacer. Gdy w końcu naszym oczom ukazał się cmentarz, serce zabiło mi mocniej. To miejsce ma dla mnie wyjątkowe, wręcz magiczne znaczenie – to właśnie tam spoczywa mój Mistrz, Charles Pierre Baudelaire. Po chwili błądzenia znalazłam główne wejście, wzięłam mapkę, przejrzałam listę nazwisk, które jeszcze mogłabym tu odwiedzić (nikt nie przykuł mej uwagi) i powoli ruszyłam na drugi koniec, wśród niezwykłych posągów i współczesnych nagrobków.
Cmentarz Montparnasse musiał mieć kiedyś niezwykły klimat – przepiękne rzeźby, kamienne płyty, anioły, drzewa, których zielone liście chronią podróżnika przed palącym słońcem – to robi wrażenie. Niestety, aktualnie wśród stylowych grobów pojawiły się współczesne, błyszczące płytami, marmurami, dziwnymi współczesnymi trendami. Tak bardzo tego nie lubię, ale niestety, z modą się nie wygra.
Długo nie mogłam znaleźć grobu Mistrza. Czytałam gdzieś w sieci, że jest skromny, prosty i urokliwy. Gdy w końcu go odkryłam, widok złamał mi serce. Przede wszystkim Baudelaire nie leży sam, a ze swym ojczymem. Prosty skromny posąg ukryty jest w cieniu pięknej krypty (nie zwróciłam uwagi czyjej). Na grobie spoczywają pamiątki pielgrzymów takich jak ja – świeże kwiaty, kawałki listów. Niestety, nie ma w tym uroku, którego się spodziewałam, a jest chaos, pośpiech… Charles, zasługujesz na piękniejsze miejsce. Ale mam nadzieję, że w tym momencie dla Ciebie to już nie ma znaczenia.
Chwila zadumy, świadomość przemijania i uczucie spełnienia jednego z marzeń z tak zwanej listy „to do before I die”, a potem znowu wgłąb miasta, w gwar i śmiech życia!
Następnym celem była galeria Lafayette. Przeczytałam o niej w ulotce, że to najważniejsze miejsce na handlowej mapie Paryża. Jak byłam zawiedziona! Takiego syfu, brudu i prl-u nie widziałam jeszcze na oczy! Polskie małe galerie w zapomnianych miastach lepiej się prezentują. W C&A (marce, którą nawet lubię) ubrania wyglądały jak psu z gardła, nieliczne znalezione sieciówki prezentowały coś na kształt mody młodzieżowej, a główny pawilon wypełniony luksusowymi markami raził bałaganem i cenami zupełnie nieadekwatnymi do jakości. Ponadto galeria jest zimna, ciemna, brudna… Mogliby uczyć się od Polaków, którzy wiedzą, jak zachęcić do zakupów. Na Malcie obserwując jezioro, a w Browarze zachwycając się architekturą.
Najbardziej przerażające jednak były… toalety. Brudne, zasyfione, płatne. Komicznie wyglądało gdy „pani Klozetowa” weszła do zbitej z jakiejś płyty kabiny dla niepełnosprawnych i psiknęła perfumami, mającymi prawdopodobnie zabić panujący tam smród.
Z radością opuściliśmy to miejsce. Jedyne co kupiłam to rękawiczki z ćwiekami, o których marzyłam od dawna. Co prawda w marce, którą w Polsce także znajdę, więc nie było w tym zakupie nic wyjątkowego…
Potem, po dokładnym przestudiowaniu mapy, odkryłam, że w Paryżu galerie Lafayette są dwie – możliwe więc, że ta druga jest tą luksusową. Przyznam, że nie miałam już ani sił, ani ochoty, by sprawdzać. Nazwa w końcu zobowiązuje, a ta zawiodła mnie straszliwie!
Reszta dnia upłynęła nam na spacerach i rozkoszowaniu się widokiem Paryża, ludzi. Jak ja to kocham!
.
Dzień Piąty – „Co za Wersal!” oraz „Montmartre, moja miłość”
Znowu wczesna pobudka! Ach, nadeszła niedziela, odpoczęłam, pora znowu włączyć tryb turysty. Tym razem czekała nas wycieczka 30 km od Paryża – Wersal. Z uśmiechem na ustach, gotowa na nadchodzący upał, wsiadłam w samochód… I ruszyliśmy!
Nie minęło wiele czasu, a byliśmy na miejscu. Na horyzoncie ukazał się pałac. Widok zapierał dech w piersiach! Prosta droga, urocze kamienice po bokach, a na samym końcu olbrzymi plac pełen ludzi i połyskujące złotem budynki. Można się zakochać!
Trochę zajęło nam znalezienie parkingu (specjalnie dla wózkowiczów: tak, ta maleńka tabliczka obok rzeźby konia oznacza, że trzeba przedrzeć się autem przez plac pełen ludzi, by móc zaparkować tam, gdzie kilkaset lat temu parkowały królewskie karety), ale udało się. Krótkie przejście brukowaną uliczką (i me przerażenie w oczach na myśl, że cały park może być brukowany) i byliśmy na miejscu!
Nie wiem czy miałam szczęście, czy po prostu coś przegapiłam. Ogólnie w Wersalu jest jeden wielki biletowy bałagan i każdemu radzę wcześniej dobrze zaplanować wycieczkę. Ja tego nie zrobiłam i…
Najpierw weszliśmy do muzeum. Co było zaskakujące – całkowicie za darmo. Czy ktoś się pomylił? W sumie – nie mój problem. Dostaliśmy słuchawki z polskim (!!) lektorem i mogliśmy ruszyć na zwiedzanie pałacu. Możliwie szybko przebrnęłam przez złote sale, przecisnęłam się wśród tłumu zafascynowanego nudnym malarstwem (nie mam nic do sztuki, ba!, nawet czasem lubię z nią obcować, ale to zdecydowanie nie była moja epoka), obejrzałam pozłacane łóżka, zaśniedziałe lustra… I wydostałam się na powietrze! Nareszcie.
Kolejny był park, miejsce, które każdemu mogę polecić. Tym razem cała nasza trójka zapłaciła za bilety, aczkolwiek dwa były ze zniżką. Park jest niesamowity – ogromny, z fontannami (które są uruchamiane tylko o określonych godzinach…), z parkami tematycznymi. To doskonałe miejsce na piknik i relaks na łonie natury, zawsze wtedy, gdy chce się poczuć odrobinę luksusu, obserwować królewski przepych.
W połowie drogi zaskoczył nas fakt, że wyszliśmy na teren niepłatny. Park jednak się nie zmienił (no, może nie było tyle fontann i rzeźb). Zmierzaliśmy do ogrodu wiejskiego, zbudowanego na życzenie którejś-tam-królowej (kocham historię, ehe). Odpoczynek, prażące słońce, wolność…
Dotarliśmy do kolejnego budynku. I znowu bilety – tym razem ja i opiekun weszliśmy za darmo, trzecia osoba musiała płacić. Dowiedzieliśmy się też, że na ten bilet odwiedzimy wszystkie kolejne atrakcje. Nie miałam okazji sprawdzić, ale wierzyłam na słowo.
Budynek był domkiem letnim, nie wiele różniącym się od części pałacowej. Znowu obrazy, złoto, przepych. Nuda. Jeśli ktoś lubi barokowe klimaty, jeśli kogoś kręci malarstwo historyczne – czułby się jak w raju. Ja zdecydowanie bardziej cieszyłam się spacerując wśród drzew i krzewów.
Na koniec, nareszcie, zmęczeni i opaleni, znaleźliśmy upragniony cel! I znowu uczucia moje były mieszane. Jeszcze przed wejściem do części wiejskiej znajdowały się klomby z kwiatami. Kwiaty, nie dość, że zwiędnięte, to rosły we wkopanych w ziemię doniczkach. A część wiejska?
Cóż, nasz Biskupin! 😀 Dobra, wiem, wykazuję się ignorancją, ale stare rozlatujące się chatki dla mieszkańca kraju, w którym widuje się podobne na pierwszej lepszej wsi – nie robią wrażenia. Piękne łąki (ale takie same mam za oknem), stawy (kolekcja karpi robiła wrażenie, to muszę przyznać!) i nic ponadto.
Czas się kończył – wieczór chcieliśmy spędzić w Paryżu, więc zawróciliśmy. Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć pamiątkowych, posłuchaliśmy szumu wody i muzyki klasycznej puszczanej z głośników. Wersal jest piękny, jednak trzeba to lubić. Jeśli kogoś nie kręcą pałacowe klimaty, zdecydowanie zadowoli się niezwykłym ogrodem (zawierającym jednak kilka rażących wtop). I jeszcze jedna informacja z myślą o wózkowiczach: do Wersalu polecam jechać z pustym pęcherzem. Serio. Niby luksus, niby przepych, niby przystosowanie – na mapce nie jest oznaczona ani jedna dostępna toaleta. Wszędzie schody i ciasne kabiny. A gdy w końcu taką znalazłam… Cóż, stwierdziłam, że warunki w Lafayette były całkiem niezłe. No, co za Wersal!
Wsiedliśmy w auto. Wieczór mieliśmy spędzić na Montmartre, w dzielnicy rozpusty! Miejscu, w którym się zakochałam i jeśli kiedykolwiek wrócę do Paryża, koniecznie tam będę nocować!
Głównym celem było Moulin Rouge. Przyznam, że jako „przewodnik odpowiedzialny za planowanie wszystkiego” – nawaliłam. Marzyłam o tym by wejść na kabaret, ale nie spodziewałam się, że trzeba dokonywać rezerwacji z kilkudniowym wyprzedzeniem. Nie wspominając o cenach biletów… Cóż, obeszłam się smakiem i po chwili powstrzymywania łez ruszyłam dalej, ku przygodzie! Jedno tylko wciąż nie daje mi spokoju: co by powiedziała cała ma ukochana bohema, gdyby się dowiedziała, że ich rozpustna knajpa, miejsce w którym z radością się upijali, stawia teraz wymogi eleganckiego ubioru, każe płacić i rezerwować? Mam wrażenie, że z wrażenia, w czysto dekadenckim stylu strzeliliby sobie w łeb.
Montmartre jest niesamowite. To miks kulturowy, miejsce rozpusty. Na każdym kroku sexshopy, bary ze striptizem. Pośród tego puby, serwujące drinki i zachęcające do zabawy. Nad wszystkim góruje bazylika Sacre Coeur, miejsce zadumy i modlitwy, z którego rozciąga się niezwykła panorama miasta. Ulicami przechadzają się tłumy turystów, ktoś leży, ktoś inny ledwo trzyma się na nogach. Gdy na chwilę zatrzymujemy się by złapać oddech, z drugiej strony placu zaczepia nas prostytutka. Macha i obdarza nas widokiem swych idealnie wygolonych wdzięków. Jednak przy jej urodzie potwora Frankenstein jedyne co mogę zrobić, to życzyć powodzenia w szukaniu na tyle pijanego klienta, by nie zauważył.
Na koniec wędrówki lądujemy w restauracji (??) Chat Noir. Miejsce stuletnie, sygnowane znakiem Czarnego Kota (wiki). Jem przepyszną sałatkę z owoców morza i rozkoszuję się drinkiem z prawdziwym szampanem. Słucham muzyki na żywo, artysta wyśpiewuje przy fortepianie znane i lubiane przeboje. Obserwuję kelnera, który ściska dzieci, a do bawiących się młodych kobiet wykonuje lubieżne gesty. Z nadzieją patrzę przez szybę – kilka godzin wcześniej wyczytałam, że gdzieś tu mieszka Johny Depp.Odpoczywam, chłonę atmosferę… wolności. Chciałoby się rzec: rozpusty, ale wbrew pozorom to nie to na Montmartre jest najważniejsze. Liczy się spokój, możliwość bycia kim się chce, zero tabu, relaks i zabawa.
Niestety, każdy piękny dzień szybko się kończy. Rozstajemy się z Montmartre i wracamy do hotelu. Z nadzieją, że kiedyś wrócę.
ładna ta Francja, którą opisujesz… choć ja jestem miłośnikiem północy, Francja zawsze wydawała mi się strasznie tandetna ^^
Wielu przymiotników można wobec niej użyć, ale tandeta – odpada 🙂 Ja jestem zafascynowana dwoma krajami – Finlandią, którą odwiedziłam kilka lat temu. I Francją właśnie, za to, że była swego czasu kolebką dekadencji 🙂
O Boże jak ja strasznie tęsknię za Paryżem! Zazdroszczę <3
🙂 Ile czasu minęło od Twojej ostatniej wizyty? 🙂