Podróżowanie z wózkiem (i na wózku) nie jest sztuką łatwą. To stwierdzenie z całą swoją intensywnością uderzyło mnie, gdy szykowałam się na tegoroczną majówkę. Kilkanaście godzin telefonowania po to, by wyrwać się z domu na dwa dni? Trzeba mieć nadludzką cierpliwość. Na szczęście – tego mi nie brakuje. Prawda jest taka, że osoba niepełnosprawna chcąc gdzieś wyjechać ma dwie opcje: albo spędza od groma czasu szukając komfortowego miejsca i środku transportu albo gotowa jest iść na kompromis (poświęcenie?) i pozwolić być wszędzie noszoną, dźwiganą, przesuwaną i tak dalej. Nie należę do tej drugiej grupy. Jestem świadoma, że przy mojej chorobie zawsze będę musiała na kogoś liczyć. Jednocześnie uważam, że tyle ile mogę przy sobie zrobić – tyle robić będę. Na wakacjach oczekuję na tyle dużej łazienki, by móc skorzystać choćby ze zlewu. Prysznica z krzesełkiem, pod którym wygodnie się umyję. Braku schodów, by moim bliskim (którzy przecież jadą wypocząć!) nie nadwerężać kręgosłupów. Niby rzeczy oczywiste… A jednak.
Istnieje jedno sztandarowe hasło, które każdy niepełnosprawny lubiący podróżować usłyszał przynajmniej raz w życiu. Brzmi ono: „ale tacy ludzie już u nas byli i sobie radzili!”. Pomijając zwrot „tacy ludzie”, który jest moją prywatną płachtą na byka – bardzo podoba mi się stwierdzenie, że sobie radzili. Tak, jeśli ktoś na wózku porusza się dlatego, bo np. ma niewładne nogi, ale reszta mięśni jest w porządku, ba, jest wyćwiczona latami treningów – poradzi sobie samodzielnie i w dzikich warunkach. W większości jednak przypadków „sobie radzili” oznacza tyle, że osoba niepełnosprawna musiała być desperacko wciskana w zbyt małą kabinę prysznicową bądź podtrzymywana w wannie. Chcielibyście się myć będąc trzymanym przez kogoś (ze świadomością, że to nie jest kwestia waszej choroby, bo w przystosowanych warunkach kąpiel nie jest problemem)? Chcielibyście sobie tak radzić? No właśnie.
Kolejny klasyk – nie tak często spotykany, ale związany z wciąż zakorzenionym w społeczeństwie stereotypem, że osoby niepełnosprawne, to ci biedni poszkodowani ludzie, którzy wyjeżdżają tylko po to, by się leczyć. Jadąc na tegoroczną majówkę mogłam sobie pozwolić na trochę bardziej wypasioną opcję, niż tak zwaną „studencką”. Gdy zauważyłam, że w ofercie jednego z podobających mi się hoteli jest SPA – uznałam, że spytam o ofertę. Oczywiście po drugiej stronie słuchawki rozległ się słowotok dotyczący ponoć-genialnych-wspaniałych-i-łał pakietów rehabilitacyjnych. Gdy powiedziałam, że interesują mnie zupełnie inne opcje – miałam wrażenie, że słyszę łupnięcie, niby szczękę walącą o ziemię. Długo pani dochodziła do siebie, jednak w końcu odzyskała profesjonalizm i przedstawiła fajne propozycje. Mimo to – niesmak pozostał, hotel wybrałam inny.
Ostatecznie wylądowałam w Hotton w Gdyni. Nazwę podaję nie bez powodu – sama niejednokrotnie przeglądam blogi wózkersów, by znaleźć miejsca polecane przez prawdziwych ludzi o podobnych problemach, a nie specjalistów od marketingu szeptanego. Ogólnie miejsce określiłabym jako całkiem przyjazne, choć niepozbawione błędów projektowych (które z radością wytknęłam w ankiecie, pełna nadziei, że potraktują uwagi klienta na serio).
Pierwsze co nas tknęło – drzwi. Jeśli sprawny towarzysz określił je jako ciężkie, jako wózkers nawet nie podjęłam się prób ich otwierania. Zresztą, bądźmy szczerzy – stojąca w korytarzu szafa uniemożliwiała wszelkie złożone manewry wózkiem, tak koniecznie przy słabszych ramionach. Jednak widok na morze (a konkretniej na port, ale ja należę do grona tych świrusek, które jarają się widokiem Trójmiejskich żurawi) – zrekompensował tę małą niewygodę. Teoretycznie pokój był czteroosobowy – współczuję tym, którzy wybrali Hotton jako „lepszy hotel”, a potem męczyli się na tej powierzchni. Na warunki studenckie – byłoby okey. Jednak wybierając Hotton z uwagi na wyższy standard – pokój czteroosobowy zdecydowanie powinien zostać przemianowany na dwójkę. Zresztą – świetnie jako dwójka się sprawdził!
To niestety nie koniec atrakcji. Największy szok mnie spotkał… w łazience. Prysznic – znośny, choć z tak zamontowanymi „szybami”, że siedząc w środku na krześle niemożliwe stało się ich rozłożenie – a jak łatwo się domyślić rozkładając je najpierw przez szkło się nie przeniknie. To jednak nie był największy problem. Pod prysznicem nie było krzesła. Choć po zgłoszeniu problemu obsługa hotelowa stanęła na wysokości zadania i dostarczyła w końcu krzesło z hotelowego tarasu (które nota bene było wygodniejsze od typowych krzesełek prysznicowych, na ogół do niczego się nie nadających) – swoje musiałam pogadać z obsługą, by wyjaśnić, że na podłodze to raczej się myć nie zamierzam. Problem jednak został zażegnany stosunkowo szybko, a i obsługa była w szoku, że tego krzesła tam nie ma. Błąd, który można wybaczyć.
Nie wybaczę jednak temu kretynowi, który projektował (i to, moi mili, jest często spotykane!) kurki prysznicowe na wysokości optymalnej dla osoby stojącej. Ba, zamontowana na stałe słuchawka prysznicowa prawie pod sufitem też nie należy do rozwiązań, które lubię. To jednak kwestia moich prywatnych preferencji. Mimo wszystko w łazience przystosowanej uważam, że powinna być możliwość zdjęcia słuchawki i powieszenia jej na jakiejś sensownej wysokości czy nawet dokładnego spłukania się (bo przecież człowiek nie będzie się kręcił z krzesłem wokół własnej osi, co nie?).
Ostatecznie jednak Hotton mogę polecić wózkersowi, pod warunkiem, że nie jedzie tam zupełnie samemu. Te drzwi mogą zabić, serio.
Z krótkiej notki dotyczącej przystosowań jak zwykle wyszła długa gadanina. Chcę Wam jeszcze opowiedzieć o PKP, które – uwaga! – tym razem stanęło na wysokości zadania. Tym czynem jednak zasługują na osobny wpis. W końcu InterCity dało radę!