A miało być tak pięknie, miało być słońce, weekend, wolność… Niestety, życie chwilowo postanowiło mi udowodnić, że każde wakacje trzeba odchorować. Katar, kaszel, ból głowy – czego więcej mogłabym chcieć?! Ale dobra, nie narzekam, dzielnie łykam tabletki, popijam herbatkę z sokiem z bzu i zamykam oczy… Tylko po to, by cofnąć się w czasie o tydzień. Pora na kolejną część „Je t’aime Paris!”. Miłej lektury!
Dzień Trzeci – Disneyland, it’s a magic!
Nareszcie słońce! Po pierwszych dniach w Paryżu sądziłam, że już do końca pobytu nie rozstanę się z długimi rękawami i grubymi ciuchami. Piątek jednak przywitał nas wyższą niż zwykle temperaturą i nieśmiało wyglądającą zza chmur złocistą kulą. Pogoda idealna na wycieczkę do Disneylandu!
Wyruszyliśmy z samego rana. Drogę z Paryża do Disneylandu pokonaliśmy samochodem. Pół godziny i na horyzoncie pojawiło się najbardziej kiczowate miejsce, jakie w swym życiu widziałam… I od razu się zakochałam! Disneyland jest tak niezwykle barwny, słodki, uroczy, że człowiekowi morda cieszy się od ucha do ucha i absurdalnie ani na chwilę nie chce przestać.
Bilety zarezerwowałam wcześniej przez Internet, dzięki czemu udało nam się sporo zaoszczędzić i ominąć długie kolejki przy kasach. Potem jednak musieliśmy odczekać swoje – okazało się, że osoby z niepełnosprawnością mogę wchodzić na wszystkie atrakcje specjalnie do tego przeznaczonym wejściem, ale wcześniej trzeba odebrać specjalny bilet. Przystosowanie parku pod tym względem jest niesamowite: na bilecie zaznaczony był typ mojej niepełnosprawności, to z iloma opiekunami jestem i czy potrzebuję asystenta. Z tego co zrozumiałam, to gdybym potrzebowała pomocy, ktoś z obsługi byłby ze mną przez cały ten czas. Do biletu dołączony był specjalny plan dla niepełnosprawnych – mapka całego parku ze wszystkimi atrakcjami oraz legendą: czy trzeba przesiadać się z wózka, czy w środku są stopnie, jakie problemy można napotkać, czy osoba ze słabym kręgosłupem się utrzyma na atrakcji itd. Oczywiście uwzględnione były także inne typy niepełnosprawności i dokładnie opisane to, czego można się spodziewać.
Tak wyposażona mogłam wyruszyć ku przygodzie!
Odwiedziłam chyba wszystkie atrakcje, które były dla mnie dostępne: dom strachu, spotkanie z Myszką Miki, przepływ łódkami w krainie słodkości, labirynt Alicji z Krainy Czarów… Nie będę opisywać tu każdej z nich kolejno, bo post rozrósłby się do gigantycznych rozmiarów, więc wspomnę o moich dwóch ulubionych. Jedna z nich to strzelanie z pistoletów laserowych. Zostaliśmy wsadzeni do wagoników (warto wspomnieć, że niektóre atrakcje miały specjalne wagony, do których można było wjechać wózkiem – to jest jedna z nich), w rękę otrzymaliśmy wielki pistolet, drugą chwyciliśmy za wajchę do obracania… i wio! Zawsze kochałam strzelać, więc bawiłam się nieziemsko. Drugą (zdecydowanie BEST!) atrakcją był przelot samolotem z Gwiezdnych Wojen. Wchodzi się dosłownie do statku, siada w fotelu, zapina pasy… Przed oczami pojawia się ekran i robot, będący przewodnikiem. I się leci! Pomieszczenie porusza się zgodnie z wyświetlanym na ekranie filmem (przelot między budynkami, gwiezdne wyścigi, przekraczanie bariery dźwięku – bajer!). Gdybym mogła kiedykolwiek wrócić do Disneylandu, to będzie pierwsze miejsce, jakie ponownie odwiedzę!
Wczesnym wieczorem ulicami miasteczka przechodzi barwna parada. Utopieni w kiczu stoimy i cieszymy się jak dzieci. Uwierzcie, że zdjęcia nie oddają tego klimatu radości, który tam panuje. Wolność, przyjaźń, miłość, aż człowiek ma ochotę zostać księżniczką! Wspaniałe, a jednocześnie niezrozumiałe, uczucie.
Byliśmy już praktycznie po wszystkich atrakcjach – byłam zaskoczona, że cały Disneyland da się obejść w jeden dzień, z drugiej jednak strony warto zauważyć, że nigdzie nie musiałam czekać w kolejkach. Moglibyśmy wracać, ale w tym roku to niezwykłe miejsce świętuje dwudziestolecie. Postanowiliśmy zostać do końca – o 23. odbywa się wielki pokaz sztucznych ogni. A przynajmniej tak jest reklamowane to zjawisko, którego nie potrafię opisać. Lasery, muzyka, fajerwerki, ogień, wyświetlane animacje na zamku – coś niezwykłego! Udało mi się znaleźć w sieci filmik, na którym możecie obejrzeć to niesamowite zjawisko. Nie oddaje on klimatu miejsca nawet w jednym procencie, ale zawsze coś.
Tuż przed pokazem postanowiliśmy się posilić, więc warto tu jeszcze wspomnieć, że spełniłam jedno ze swych kulinarnych pragnień – jadłam ślimaki. Jakkolwiek dobre, tak nic wybitnego. Smak odpowiedni dla kogoś, kto lubi owoce morza.
Disneyland – magic, it’s a magic place!
Jak ja uwielbiam takie bajkowe klimaty…. W Disneylandzie nie byłam, natomiast na Praterze w Austrii – tak. Też było niesamowicie, choć nie tak barwnie, jak w Paryżu:)
Natomiast ja nigdy nie byłam w Austrii… Trzeba będzie kiedyś nadrobić 😉
byłam w Paryżu i muszę przyznać,że zakochałam się w tym mieście na śmierć i życie 🙂
Lepiej na życie 😉 Znam to!
Ja również marzę, by kiedyś zobaczyć Paryż:) I podziwiam Twoją odwagę kulinarną:) uwielbiam owoce morza, ale ślimaka chyba bym nie ruszyła:)
Ja nie miałam z tym problemów, lubię próbować nowych rzeczy 😉 Jedyne czego bym nie zjadła, to czegoś żywego… I chyba karalucha, choć z drugiej strony to ponoć przysmak w Niemczech ;>
Marzę by tam pojechać…:)
A ja by tam wrócić 😉