Dużo się dzieje, a jednocześnie tak mało. Dziwny, by nie powiedzieć – kiepski, stan.
W takie chwile, jak ta, zwalam wszystko na fatum. Zawsze jednak powtarzam, że w fatum nie wierzę. Zwykle wierzę w to, że nasz los w pełni zależy od tego jak go wykreujemy. Walczę o spełnienie, o swe marzenia, a jak się prawdziwie uprę, to tę walkę zwykle wygrywam…
Ale wtedy właśnie następuje jedno wielkie bęc! i zaczynam wątpić. Bo w momencie, gdy mam do wyboru uwierzyć w fatum albo w zło innego człowieka (gdzie zwykle ta druga opcja jest tą prawdziwą), wybieram jednak to pierwsze. Mimo wszystko wierzyć w ludzi, a gdy ktoś nawali, zacisnąć zęby i iść dalej, nie rozpamiętując.
Tu pojawia się kolejny czynnik, na który wiele rzeczy można zwalić, a wydaje się on bardziej prawdopodobny: ślepy los. Czasem coś się uda, a czasem coś walnie tak, że tylko siąść i ryczeć, bo na pewne rzeczy nie ma się żadnego wpływu. Ale jak można nie mieć na coś wpływu?
Kończąc ten filozoficzny wstęp, mogę powiedzieć jedno: nie wiem nic.
Co u mnie? Dużo i mało. Szybko i wolno.
Nastrój mam dobry, jednak nadmiar rzeczy, które mi chwilowo nie chcą wyjść, mnie przytłacza. Z drugiej jednak strony, gdy biorę na siebie miliard różnych spraw, oczywiste powinno być, że coś nawali.
Pyrkon. Mam problemy ze stoiskiem. Bardzo poważne. Wciąż wierzę, że jutro się wyjaśni. Jeśli nie, będę musiała zrezygnować… Mimo to staram się mieć nadzieję. Wiem jednak, co się dzieje i jak się dzieje i w pełni jestem świadoma, że nadzieja w tym momencie jest zwyczajną głupotą.
Studia. Niby nic, nauka jeszcze na poważnie się nie zaczęła, ale… praktyki. Właśnie. W tym semestrze muszę znaleźć praktyki. Wiem, że jeśli tylko będę chciała, to w Witkowie na coś trafię. Ostatecznie wyszperam w sieci coś zdalnego. Ale! Jestem ambitna, przyznaję. Czasem zbyt ambitna. Chciałabym jednak znaleźć praktyki w dziedzinie, która mnie najzwyczajniej w świecie kręci – czyli gry komputerowe. Wszystkie firmy mają swoje siedziby rozrzucone po całej Polsce… Tylko w Wielkopolsce oczywiście żadnej nie ma! A przeprowadzka na drugi koniec kraju nie wchodzi w grę.
Opóźnienia. Opóźniają się wszystkie projekty. I choć problemu tu poważnego nie ma, to najzwyczajniej w świecie nienawidzę czekanie. Czekanie to ten stan, gdy nic się nie dzieje, a ty wierząc, że zaraz coś nadejdzie, marnujesz cenne sekundy swego życia. Brrr, nie-zno-szę!
A jeszcze grupa spraw, o których publicznie pisać nie zamierzam, ale męczą me małe serduszko…
Mogłam zostać menelem. Miałabym święty spokój, o!
Tak, wiem, jestem urodzoną optymistką, świat jest dobry, a wszystko się poukłada. Marudzenie jest złe, trzeba przetrwać.
Dzisiaj mi chyba się nie dogodzi…
Na szczęście jest jedna rzecz, która zawsze poprawia nastrój, pomaga zapomnieć oraz się wyciszyć. I właściwie tylko dla niej piszę tę notkę. Czytanie. Czytanie poprawia humor. Czytanie relaksuje. Czytanie daje poczucie oderwania się od rzeczywistości. I w końcu: Czytanie po prostu jest sexy!
W niedzielę dorwałam w me szlachetne (ehe) łapki książkę, na którą polowałam od daty jej premiery. „Dziedzictwo Manitou”, Graham Masterton i polscy autorzy. I choć nie lubię pisać recenzji, to nie mogę się oprzeć by kilka słów o tej wyjątkowej pozycji naskrobać.
Jak każdy wie, uwielbiam Mastertona. To od niego zaczęło się umiłowanie do mojej literatury grozy… Powspominamy?
Był piękny, słoneczny dzień. Właśnie wracałam ze spaceru z koleżanką, gdy stwierdziła, że musi mi pokazać pewną książkę. Wyniosła coś z domu, otworzyła na pewnym tekście i rzekła: „Czytaj!”.
To był „Eryk pasztet”, najbardziej brutalny, obrzydliwy i kontrowersyjny tekst Grahama. Jesteś tym, co jesz… Poczułam autentyczne obrzydzenie, ale jednak jakaś turpistyczna część mej natury kazała mi pożyczyć tę wyjątkową antologię od koleżanki. Pochłonęłam ją w błyskawicznym tempie i wtedy zrozumiałam: Chcę więcej.
I wtedy zaczęła się moja miłość do Mastertona, a szczególnie do jego opowiadań. To jeden z niewielu autorów, którego preferuję krótkie teksty. Krótkie, ale mocne. Takie jak kocham.
Gdy więc dowiedziałam się, że w Polsce ma wyjść antologia poświęcona Mistrzowi, wiedziałam, że muszę ją mieć. Zwłaszcza, że mamy tam do czynienia z całym korowodem autorów, którzy znani są z tego, że świetnie piszą: Kain, Stonawski, Kyrcz, Dąbrowski, Cichowlas… I tak dalej, i tak dalej.
Przyznaję, że nie przeczytałam jeszcze wszystkich tekstów, więc pewnie jeszcze tu kilka swoich zachwytów za jakiś czas opublikuję. Mogę jednak powiedzieć: to, co przeczytałam do tej pory, jest GENIALNE. Mocne, brutalne, wyraziste. Jedyne czego mi brakuje to tak charakterystycznych dla autora naturalistycznych seksualnych fragmentów, ale może pojawią się w kolejnych tekstach. Na pewno mamy tu do czynienia z makabrą, krwią, przemocą, zjawami, demonami i iście piekielnymi pomysłami.
Zwykle staram się wspierać naszych pisarzy, zdarza mi się więc przymykać oko na jakieś niedopowiedzenia czy błędy. Tym razem jednak nie mam na co oczu przymykać. Ba, nie muszę nawet ich mrużyć! Szczerze warto, tyle Wam powiem. Zwłaszcza, że książka nie jest szczególnie droga (dałam za nią niecałe trzydzieści złoty, ale widziałam, że w sieci chodzi jeszcze taniej). Tak, wiem, dla niektórych to nadal spora kwota, ale nie przesadzajmy: pięć piw mniej na imprezie czy trzy dni bez papierosów i będzie. A jeśli to nadal zbyt dużo: wystarczy zagadać w zaprzyjaźnionej bibliotece i na pewno sprowadzą. Nie ma rzeczy niemożliwych 😉
I tym optymistycznym akcentem kończę pisać i wracam do czytania… Zaczytana ja.
Ładne zdjęcie. Dawaj je – z aktualnie czytaną książką – od góry przy każdej notce. A poczytam sobie na spokojnie później.
Dzięki 🙂 Postaram się częściej wrzucać fotki, choć z aktualnie czytaną książką byłoby trudne do zrobienia 😉