Po udostępnieniu w social media merytorycznego wywiadu o mediach społecznościowych mogłam spodziewać się wszystkiego. A mimo to Internetowi po raz kolejny udało się mnie zaskoczyć…
Anna Ledwoń to założycielka agencji marketingowej More Bananas i kobieta-orkiestra. Działa w mediach społecznościowych, spektakularnie prowadząc swój własny profil. Nagrywa szkolenia z marketingu i angażuje się w akcje pomocowe. Jakby tego było mało – zorganizowała cykl wydarzeń Crash Mondays, który okrył się już renomą jednego z ciekawszych wydarzeń marketingowych w Polsce…
Mnie i Anię łączy pewnie kilka cech, ale dwie w szczególności: miłość do social mediów i głód emocji. Zresztą poznałyśmy się kilka lat temu na finale konkursu „Mocne Strony Kobiety” magazynu Cosmopolitan i od tej pory śledzimy swoje działania… w mediach społecznościowych, oczywiście. Dlatego gdy zdecydowałam się przygotować na zlecenie HomoDigital (magazynu internetowego, dla którego pracuję) wywiadu o społecznościówkach, od razu wiedziałam, z kim chcę pogadać!
Wywiad wyszedł spektakularnie i tylko komentarze w Internecie sprawiły, że przed oczami wyrósł mi mem. Wiesz, ten charakterystyczny, z hasłem „I don’t want to live on this planet anymore”.
Zamiast dyskusji o wywiadzie i poglądach Ani, Internauta zdecydował się przyczepić do jej makijażu. I pal licho, gdyby stwierdził, że mu się nie podoba (każdy ma prawo do swojego zdania, choć czy zawsze powinniśmy się nim dzielić z innymi to już dyskusyjna kwestia). Ale nie – on radośnie stwierdził, że przez rozmazaną szminkę, nie ufa kompetencjom mojej rozmówczyni…


Sylwia Błach: Czy ta szminka naprawdę była rozmazana? (śmiech)
Ania Ledwoń: Nie, nie była. Byłam trzy dni po przechorowaniu COVID i dostałam opryszczki z przeciążenia organizmu. To była gojąca się rana.
SB: Aniu, udzieliłaś bardzo merytorycznego wywiadu dotyczącego mediów społecznościowych, a zamiast wokół Twoich słów – afera rozkręciła się wokół Twojego makijażu. Jeden komentarz o twoich ustach, kolejny o tym, że skoro odpowiedziałaś hejterowi, to na pewno nie znasz się na mediach społecznościowych… Tak źle, tak niedobrze. Czy Ty potrafisz mi wyjaśnić, co tu się właściwie wydarzyło, bo mój mały kobiecy móżdżek (śmiech) tego nie ogarnia?
AL: Cóż, Internet się wydarzył (śmiech). Ktoś zarzucił mi, że nie znam się na mediach społecznościowych, bo przecież takie hejterskie komentarze są codziennością i nie powinnam na nie reagować. To norma. Tego się nie rusza. Ale ja na takie podejście SIĘ NIE GODZĘ. Nie możemy przyzwalać na mierność, agresję czy hejt w social mediach w jakiejkolwiek postaci. To, że jakieś zjawisko jest nagminne, nie oznacza, że należy się poddać. Po mnie to spłynęło jak po kaczce, ale po drugiej stronie ekranu mamy osoby mniej odporne, na przykład chore na depresję – co, jeżeli one przeczytają taki komentarz? I ich to dotknie?
SB: Wiesz, ja mogę teraz się śmiać z idiotyzmu całej tej sytuacji, ale prawda jest taka, że problem, o którym rozmawiamy, jest naprawdę poważny. Kobiety występujące w roli specjalistek ocenia się na podstawie ich wyglądu. Jakoś nigdy nie zauważyłam, by ktoś napisał mężczyźnie, że ma źle uprasowaną koszulę… Chociaż zaraz, chwila, pewnie to i tak by było, że „żona mu ją źle uprasowała”.
AL: Problem dla mnie sięga głębiej – jak wyżej. To problem szybkiej oceny danej osoby w Internecie i anonimowości. Możemy każdemu wszystko napisać, nieważne jak on to odbierze i jak go to skrzywdzi. A sama ocena poziomu wiedzy ekspertki przez pryzmat ubioru czy wyglądu – cóż, nawet nie chcę tego komentować…
SB: Też się kiedyś z tym spotkałam – po publikacji jednego z moich artykułów w „Integracji” na ich fanpage’u głównym tematem w komentarzach było… moje zdjęcie. Ty mówisz wprost, że Ciebie to nie rusza, ale ja poczułam się wtedy bardzo dotknięta. Było mi przykro, że mówię na ważny temat, a ludzie dyskutują, że wyglądam zbyt „gotycko”. Możemy mówić o odporności na hejt, ale mi się wydaje, że on i tak na nas wpływa… Odruchowo zaczynamy się autocenzurować, zamiast robić swoje. Nie miałaś kiedyś w sobie podobnego lęku? Jak go zwalczyłaś?
AL: Miałam. Baaardzo dużo hejtu, łącznie z wyzwiskami na zasadzie rodzice powinni dokonać aborcji i idź się zabij. Od tamtego momentu przepracowałam to w sobie. Miałam dwie drogi: dalej robić swoje i uzbroić w „twardą dupę” albo zaprzestać aktywności w necie i aktywizmu. Wybrałam pierwszą opcję. Ale nie chcę tutaj dawać żadnych metod, bo każdy powinien wypracować swoje indywidualne podejście. Na pewno psycholog czy coaching robią tutaj dobrą robotę. Ale mnie udało się to przepracować samej. Można powiedzieć, że mam w sobie dużo samoświadomości. Ale to nie jest proste. Pogadałam ze sobą poważnie. (śmiech)
SB: W całej tej sytuacji bardzo mnie też zdenerwowało, że skrytykowano twoje jasne określenie granic na social media. Sprzeciwiłaś się i zaraz zostałaś nazwana nieprofesjonalną. Sama też nie raz słyszę – nie reaguj, hejterzy są, byli i będą, i tak się ich nie zmieni. Uważam jednak, że jeśli będziemy dopuszczać ich do głosu i zbywać machnięciem ręki, to takie zachowania będą się tylko upowszechniać. To trochę jak z reklamą dachówek z półnagą kobietą na pierwszym planie. Przez lata nie reagowałyśmy i gdzie nas to doprowadziło?
Z zawodowego punktu widzenia powiem tak: jeżeli jesteśmy marką, rzeczywiście – trolli się nie dokarmia. To nie służy dobrze marce.
Ale jeżeli jestem marką osobistą, człowiekiem… Jeżeli nie mam siły na walkę z wiatrakami – to nie ruszam i nie dokarmiam. Ale póki co: siłę mam. I będę to zwalczać, póki mogę. Z drugiej strony rozmowa z trollem to też jest sztuka. Już słowo “rozmowa” jest tutaj na wyrost, bo rozmawiając, wymieniamy się poglądami i słuchamy drugiej strony. Dlatego trzeba znaleźć swoje sposoby na dyskusję.
SB: A jakie sposoby Ty znalazłaś na hejt w social media?
AL: Po pierwsze, zawsze próbuję, Daję rzeczowy, konkretny argument oparty na doświadczeniach / wiedzy / nauce itd. Jeżeli dostaję odpowiedź “typowego hejtera” – nie wdaje się dalej w dyskusję. Dbam o swój komfort.
Jednocześnie piętnuję hejterów w swoich social mediach, udostępniając tego typu komentarz i tłumacząc, dlaczego to nie jest w porządku. Staram się również poruszać takie kwestie w miejscach, które są „spoza mojej bańki”. I wsadzać tak zwany „kij w mrowisko”, ale w wyważony i merytoryczny sposób.
Czasami i ja nie mam siły i ochoty. Wtedy ostatecznie, jeżeli to moje kanały SM, blokuję petenta / petentkę. Ale naprawdę rzadko mi się to zdarza.
Marzę o skonstruowaniu kampanii społecznej i odświeżeniu terminu netykieta. Zobaczymy, może się uda. 🙂